Opowiem o śnie, który wyśniła dla mnie moja Mama – śnie, który przeżyłam.
Zaczęło się od pandemii i tu nie będę się nad tematem rozwodzić, bo czym i jaka pandemia była, wszyscy pamiętamy.
A nie, wróć! To nie od pandemii się zaczęło – zaczęło się od tego, że moja Mama zachorowała na raka.
Mieszkałam wtedy w Kalifornii, ale szybko spakowałam manatki, co cięższe i ważniejsze wrzuciłam do magazynu i wróciłam do Polski, żeby stacjonarnie wspierać Mamę podczas leczenia. W tak zwanym międzyczasie zaszłam w ciążę, bo uznałam, że to najlepszy moment (i miałam rację).
Wszyscy byliśmy dobrej myśli.
Po ciężkiej walce, tuż przed Gwiazdką, lekarze radośnie obwieścili remisję, Mama zadzwoniła do mnie z tą informacją, kiedy akurat byłam na zakupach prezentowych w centrum handlowym. Gdy się rozłączyłyśmy, usiadłam i zaczęłam płakać. Zaniepokojeni ludzie dopytywali mnie, czy nie potrzebuję pomocy, domyślam się, że widok zalanej łzami kobiety w ósmym miesiącu ciąży mógł być alarmujący. Ale to były łzy szczęścia, bo przecież lepszego prezentu nie mogłabym sobie wymarzyć.
Miesiąc później urodziła się moja córka, będąc niejako kontinuum dobrej passy.
2020 zaczął się dla nas wspaniale. Pamiętam, jak nie mogłam się nadziwić, że tyle szczęścia spotkało naszą rodzinę w tak krótkim przecież czasie.
Później przyszedł marzec, a z nim – pandemia. Świat stanął na głowie. Nagle okazało się, że moja Mama nie może chodzić regularnie na kontrole, bo szpitale zajmują zarażeni COVID-em, a wizyty pacjentów “drugiej potrzeby” są przekładane na nieokreślone później.
Te pierwsze miesiące w wirusowej mgle, kiedy cały naród dostosowywał się do odgórnych decyzji, w strachu przed śmiercią i niepewną przyszłością świata, mijały nam nieludzko wolno. Swoje żniwo zbierała też depresja poporodowa, nawet nie wspominając o braku perspektywy na powrót do Kalifornii, w tamtym czasie zamkniętej na cztery spusty.
W szarej Warszawie i macierzyństwie się nie odnajdywałam, to był trudny czas, a moja Mama, mimo że usilnie starałam się to przed nią ukryć, miała tego pełną świadomość.
A później przyszło lato i wszyscy jakby postanowili zrobić sobie od pandemii przerwę, więc i my wyruszyliśmy na trzymiesięczne wakacje na Hel – tam gdzie spędzaliśmy je od zawsze. Nie przypuszczaliśmy, że będą ostatnie.
Tuż przed wyjazdem nad morze, Mama miała umówione badanie kontrolne, którego wyniki mieliśmy poznać po dwóch tygodniach.
Wszyscy byliśmy dobrej myśli.
To było piękne lato, takie “jak kiedyś” – słońce rozgrzewało jasny piasek nadbałtyckiej plaży a powietrze drżało od upału, tworząc miraże.
Dobry to był czas, ale… do czasu, bo – zgodnie z obietnicą – lekarz zadzwonił z wynikami badania. Rak wrócił.
Ale my nie zamierzaliśmy się poddawać. Już na listopad Mama miała ustaloną kolejną rundę chemioterapii.
Wszyscy byliśmy dobrej myśli.
A teraz cofnę się na chwilę do dzieciństwa (naprawdę muszę); jako nastolatka MARZYŁAM o wyjeździe w rajskie tropiki. Śniłam o życiu wśród palm, niekończącym się, zachodzącym na różowo–pomarańczowo słońcu i turkusowej wodzie.
Kiedyś znalazłam w surferskim sklepie spódnicę, która była ilustracją tego marzenia. Bardzo zapragnęłam ją mieć, ale była okropnie droga i za duża. Nie były to też czasy sklepów internetowych czy vinted i jak czegoś nie było w butiku, to po prostu tego nie było. Z jakiegoś powodu jednak nie mogłam przestać o niej myśleć, już byłam gotowa odpuścić, kiedy przyszła Mama i zabrała mnie do tego sklepu i kupiła spódnicę-marzenie. Później w domu wyciągnęła maszynę do szycia i zwęziła ją, gdzie trzeba.
Dumnie nosiłam moją piękną spódnicę przez całe lato, kotwicząc gdzieś w podświadomości myśl, że świat z jej wzoru stanie się kiedyś moim, i kodując w głowie, że nie warto odpuszczać, a jak się czegoś bardzo chce, to trzeba to sobie przeszywać na miarę.
Wracam do 2020. Jest połowa lata, postanowił spaść deszcz, żebyśmy mogli trochę odpocząć od słońca. Mama pojawia się z miną podekscytowanego cwaniaczka i oświadcza, że chyba znalazła idealny sposób na “ugryzienie” pandemii. Otwiera laptopa i pokazuje artykuł o dźwięcznie brzmiącym programie “Welcome Stamp” organizowanym przez rząd Barbadosu dla ekspatów mogących pracować zdalnie. Jedyne co trzeba było zrobić, to opłacić i wysłać wniosek, udowodnić, że zarabia się daną sumę/kwotę i czekać na odpowiedź, a w tymże oczekiwaniu dywagować, czy aby to jest right thing to do. Najpierw uważałam, że nie – że to absolutnie nie do pomyślenia, żeby zostawiać swoją mamę z nowotworem i jechać sobie na rajską wyspę. Ale ta właśnie Mama zapowiedziała mi, że i tak z nikim nie będzie się widywać, bo boi się wirusa; że będzie słaba i do niczego, i że będzie jej lżej na duchu ze świadomością, że jesteśmy w raju, a nie betonowej dżungli, którą zaraz owieje jesienno-zimowy mrok. Obiecała też, że jak tylko się wykuruje i nabierze sił po chemii, to do nas w owym raju odwiedzi.
Z Barbadosu przyszła pozytywna odpowiedź, a pozwolenie na pobyt – przyznane. Decyzja o wyjeździe została podjęta, a bilety – kupione. Mama z Tatą odwieźli nas na lotnisko i mieli w oczach wielką radość.
Wszyscy byliśmy dobrej myśli i towarzyszyła nam ona, gdy wsiadaliśmy na pokład samolotu.
Kalifornia była kompromisem gdzieś pomiędzy, ale Barbados okazał się być zdartym żywcem z tej mojej spódnicy. Dokładnie tak, jak to sobie wyśniłam.
Byłam wcześniej na Karaibach, ale świadomość, że przez przynajmniej kolejny rok to tam będzie mój dom wydawała się abstrakcją. Pierwszy tydzień spędziliśmy z półrocznym dzieckiem w pokoju hotelowym na kwarantannie, co sprawiło, że tropikalny raj bardziej przypominał piekło. Czemu? Ano dlatego, że Barbados tworząc swoją listę krajów mniej i bardziej zagrożonych COVID-em, nie uwzględnił Polski wcale, więc z automatu zostaliśmy zmuszeni do przejścia kwarantanny. Moja wściekłość znalazła upust w soczystej skardze, którą wysłaliśmy do urzędników odpowiedzialnych za program welcome stamp. W ramach przeprosin otrzymaliśmy kosz podarunkowy – a szkoda, że nie zwrot niemałych kosztów przymusowego pobytu w hotelu.
Ale wszystko przemija – i wolno płynące godziny też to zrobiły, a za wyjazdy w nieznane zawsze trzeba zapłacić frycowe.
W końcu ruszyliśmy do wynajętego wcześniej (w ciemno) mieszkania, do ostatniej chwili zastanawialiśmy się, czy piękny apartament z basenem i oknami wychodzącymi na plażę rzeczywiście istnieje, czy może okaże się, że zostaliśmy ofiarami master scamu.
Apartament faktycznie istniał i nie okazał się być wytworem sztucznej inteligencji. Wszystko było dokładnie jak z obrazka, poza karaluchem wielkości karty kredytowej. Sprawy karaluchów rozwiązała jednak wizyta dezynsektora i zaczęła się nasza barbadoska przygoda.
Początkowo trudno nam się zasypiało z powodu odgłosu uderzających o brzeg fal, później szum morza stał się kołysanką.
Pierwszy miesiąc był dziwny, bo trochę z lenistwa, a trochę z braku dobrego na to pomysłu, nie wynajęliśmy jeszcze samochodu. Łaziliśmy więc wzdłuż wybrzeża na tyle daleko, na ile nogi pozwalały i cieszyliśmy się wolnością, która w Polsce na powrót została zabrana. Podczas jednej z wieczornych przechadzek natrafiliśmy na świeżo wyklute żółwiki, które zamiast podążać za blaskiem księżyca w stronę morza, szły zmylone światłami miasta wprost na jezdnię. Zainterweniowaliśmy, ratując przed nieuchronną śmiercią setki żółwi. Wspomnienie widoku odpływających maluchów do dziś jest we mnie żywe.
W końcu udało nam się wynająć auto, za 400 dolarów amerykańskich miesięcznie – Toyotę Sunny. I tu musicie wiedzieć, że istnieje jeden taki samochód, bo Toyota nigdy modelu “Sunny” nie wypuściła. Jak przypuszczam, nasze auto było złożone z kilku różnych samochodów, niekoniecznie tej samej marki. Ale klimatyzacja była ICE COLD, a to według lokalnego marketplace na Facebooku jest najwyższym wyznacznikiem jakości auta (zaraz później są felgi).
Zapłaciliśmy więc, ile prosili, co pewnie było ekwiwalentem wartości całkowitej pojazdu i ruszyliśmy na legendarny zachód wyspy – tam gdzie ma swój dom Rihanna i inni bogacze – głównie potomkowie i spadkobiercy brytyjskich kolonialistów, którzy najechali wyspę wieki temu i okrzyknęli swoją (w 2021 roku Barbados usunął królową Wielkiej Brytanii jako głowę państwa i stał się republiką). Przed europejską kolonizacją wyspę zamieszkiwali Arawakowie i Karaibowie, obecnie większość mieszkańców wyspy to przedstawiciele rasy czarnej – potomkowie niewolników, którzy zostali przetransportowani na wyspę z Afryki do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Nie byliśmy pod wrażeniem bogactwa i przepychu będącymi pomnikiem ludzkiego cierpienia, skierowaliśmy się więc na wschód wyspy i plażę Bathsheba (zwaną też Soup Bowl).
Jadąc lewą stroną, przez wąskie i nierówne drogi, w końcu dotarliśmy na wzgórze, skąd po raz pierwszy zobaczyliśmy legendarny widok, który zasłużył na swoje miano.
Zjechaliśmy w dół i zeszliśmy na plażę w jej naturalnej odsłonie – pełnej wyschniętych liści palmowych, wyrzuconych glonów i innych śmieci przyrody. Tam, gdzie mieszkaliśmy – na południu – było inaczej; plaże spełniały standardy bogatych turystów z Europy Zachodniej, bieląc się od miałkiego piasku, a sztuczne rafy chroniły wybrzeże przed gniewem morza. Na wschodzie natomiast wyspę otacza już ocean, a jedyną tarczą dla niego jest spektakularny klif. Kiedy lato przynosiło mocne pływy, a skaliste dno zapewniło falom nienaganny kształt barreli, surferzy igrali sobie z gniewem oceanu, a w stylu takim, że czapki z głów. Ciekawe, że Barbados nie słynie z surfingu, a okazuje się, że nim stoi i jest jednym z lepszych miejsc do uprawiania tego sportu – sam Kelly Slater (legenda surfingu) regularnie odwiedza wyspę właśnie po to, by ujeżdżać fale na Soup Bowl.
Do domu wróciliśmy przed zachodem, który, przez położenie wyspy niedaleko równika, cały rok jest o tej samej porze, czyli o 18:00. Otworzyliśmy po butelce piwa i ruszyliśmy dołączyć do sąsiedzkiej ekipy na zachód słońca – była to nasza niepisana tradycja.
Sąsiedzi stanowili inegralny elemnt naszej barbadoskiej przygody. Budynek Leithcourt, w którym mieszkaliśmy, miał w sumie 20 apartamentów, z czego zajęta była tylko połowa. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że większość naszych sąsiadów to ekspaci jak my i przyjechali na wyspę dokładnie w tym samym celu. Staliśmy się sobie bliscy, tworząc – jak to sami nazywaliśmy – Leithcourt Family. Nasza mała enklawa była dla nas szczególnie ważna, ponieważ na wyspie doświadczaliśmy rasizmu ze strony osób czarnych. Dyskryminacja i wrogie spojrzenia w sklepach czy na ulicach były na porządku dziennym. Pewnego razu, podczas spaceru z wózkiem, trzy lokalne nastolatki donośnie i opresyjne skomentowały rozmiar moich pośladków, orzekając je niesatysfakcjonująco małymi.
Nasza ekipa była narodowościowym miksem: Australijczycy, Nowozelandczycy, Amerykanie, Kanadyjczycy, Indonezyjka, Tobagijka, Brytyjczycy i my – Polacy.
Rozmawialiśmy ze sobą po angielsku. W każdy piątek nad basenem organizowaliśmy wielkie uczty – każdy coś przynosił i biesiadowaliśmy do późnej nocy. Gdy dzieci szły spać, zaczynała się prawdziwa zabawa, której głównym punktem programu był lokalny rum i lager – Banks. Uwielbialiśmy kąpać się w morzu przy jasnym świetle księżyca i dywagować o tym, jak życie nam się po Barbadosie potoczy – bo wszyscy wiedzieliśmy, że jesteśmy tam tylko na chwilę, i wszyscy nie mieliśmy pojęcia co potem.
Wyspa, z powodu braku turystów, była spokojna, ale nie martwa. Wciąż słychać było z głośników piosenki królowej – Rihanny, którą mieszkańcy wyspy traktują jak boginię – dorobiła się nawet własnej ulicy. Życie toczyło się jak w małej wiosce, sklepy były pootwierane, ale tylko wtedy, kiedy właścicielom otwierać się je chciało. Import z zagranicy jest bardzo utrudniony, o czym przekonaliśmy się, wysyłając z Polski zakupiony wcześniej kojec – okazało się, że podatki na niego nałożone trzykrotnie przekraczały jego wartość, a dowiedzieliśmy się o tym dopiero, jak paczka po wielu tygodniach dotarła w końcu na wyspę. Ceny towarów, usług i żywności przygniatały, ale mimo wszystko ten rok na wyspie okazał się życiowo najlepszym pod względem oszczędzonych pieniędzy. Konsumpcja jest ograniczona do minimum, zakupy online nie istnieją i człowiek wydaje pieniądze tylko wtedy, kiedy musi i jak już musi, to woli zostawić je u lokalnego przedsiębiorcy (mimo, że przedsiębiorca jest leniwy). Posłużę się historią mojej deski surfingowej zamówionej u lokalnego shapera (osoba tworząca deski surfingowe), jako przykładem: obiecał, że zrobi ją w przeciągu miesiąca, a zajęło mu to trzy. W pewnym momencie nawet zwątpiłam, że deska kiedykolwiek trafi w moje ręce i – żeby nie marnować czasu – kupiłam inną, używaną. W końcu ją jednak dowiózł – narzędzie, dzięki któremu poznałam magię Barbadosu.
Przygodę z surfingiem zaczęłam w Kalifornii, ale ciąża i pobyt w Polsce wymusiły dwuletnią przerwę. Na Barbadosie, poza surfingiem, nie było nic do roboty, więc (z duszą na ramieniu) postanowiłam wrócić na – łamiącą się tuż nad ostrą jak brzytwa rafą – falę. Drugi raz w życiu miałam tam do czynienia z reef brake’iem (dno oceanu tworzy rafa, co warunkuje bardziej stromą formę fali i jej szybsze łamanie) i były to niełatwe warunki do powrotu do formy, a świadomość tego, że każdy upadek może skończyć się poszatkowanym ciałem, zdecydowanie motywował, żeby się lepiej starać. Morski krajobraz zachwycał – w wodzie nie ma rekinów, za to jest cała masa żółwi, które widać w turkusowej wodzie nawet na sporej głębokości. Temperatura wody nie spada poniżej 26 stopni, więc odpada problem chłodu. Co ciekawe, po sześciu miesiącach mieszkania na wyspie zupełnie przyzwyczaiłam się do upałów i wilgotności, które na początku bardzo mi przeszkadzały. Do ciepłego morza też przywykłam i zaczęłam w nim marznąć.
Zachody słońca w kolorze tej mojej spódnicy, woda kokosowa prosto z orzecha kupionego od stojących przy drodze chłopaków i codzienność żywcem z filmowej scenerii – brzmi nieskazitelnie. Niestety na punkt widzenia przekłada się punkt siedzenia, a ja miałam wtedy miejsca w ostatnim rzędzie, z dość kiepską perspektywą na przyszłość – bo moja Mama czuła się coraz gorzej, i mimo, że pompowaliśmy sobie w głowy pozytywną propagandę, to powoli wszyscy przestawaliśmy być dobrej myśli.
A potem najbliższą mi z sąsiadek, Buanę, spotkała straszna tragedia – zmarła jej Mama, która (z racji wyznania) musiała zostać pochowana w przeciągu 24 godzin od śmierci, co uniemożliwiło Buanie dotarcie z Barbadosu do Indonezji na pogrzeb. Dwa tygodnie później zmarł mój wujek.
Błękitny piedestał nad Leithcourt zaszły ciemne chmury, mimo że słońce dalej paliło.
Strach mnie trawił żywcem; cierpiałam na bezsenność i odczuwałam inne fizyczne oznaki stresu.
Przyszedł taki grudniowy dzień, i choć na Barbadosie wszystkie dni są takie same, to ten był jakiś inny. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na dziki wschód wyspy, żeby zobaczyć ocean. Dziwnie było – jakby wisiało coś w powietrzu, co z każdym oddechem cięło mi płuca.
A potem w środku nocy zadzwonił telefon. Zła wróżba.
Wyszłam na taras, gęsta mgła podróżowała z wiatrem zupełnie jak korowód, odbijając się od przytłumionego światła dochodzącego z salonu, a do taktu grały jej rozbijające się o brzeg fale, i tylko te fale właśnie i mój żal było tam słychać.
Myślałam o tym, jak to możliwe, że wtedy na lotnisku to był ostatni raz, gdy Ją widziałam.
Rano wstało słońce, a ja zastanawiałam się, jakim prawem. Jakim prawem ziemia się kręci, skoro właśnie świat się skończył?
Pojechaliśmy do Polski pożegnać moją Mamę i przekonać się, że zima dalej istnieje.
Po dwutygodniowym pobycie wróciliśmy na wyspę, znów czekała nas siedmiodniowa izolacja (wtedy już wszystkie kraje były na zakazanej liście), ale tym razem nie w hotelu, a w naszym własnym apartamencie, przed którym zostały zainstalowane specjalne kamery monitorujące naszą aktywność.
Patrzyłam się w obłędnie piękny turkus przede mną i choć znałam go na pamięć, to wydał mi się całkiem nowy. Walka się skończyła i zdaje się, że dopiero po zawieszeniu broni zdołałam dostrzec plac, na którym toczyłam swój bój. Odetchnąć i poczuć zapach morza. Opuściła mnie nadzieja, a z nią jakiś ciężar na klatce piersiowej. Pierwszy raz od dawna udało mi się zasnąć. Żal i tęsknota rozdzierały, ale z bólem stawiałam kroki, tym razem w już nie niepewne jutro. Zostało mi sześć miesięcy, by odkryć Barbados na nowo.
Każdego dnia świt i zachód witały i żegnały o tej samej porze, a jedyną różnicą w pogodzie były siła wiatru, wielkość fal i natężenie opadów. Nie było też zmiany czasu na letni i zimowy.
Przez rok na wyspie zrobiłam największy w życiu postęp w surfingu, ale również przez rok codziennie jadłam to samo – bo poza platanami, ryżem i okrą nic tam nie było gwarantowane. Do sklepu szło się nie na zakupy, a na loterię. Pomidory i jabłka (wyjątkowo ohydne z resztą) były towarem na wagę złota i w tegoż złota cenie. Wiem, że na targu rybnym dobrze karmili, ale wtedy ryb nie jadłam.
Miejscowi kochali swoje kurczakodajnie, czyli KFC i jego barbadoską wersję – Cheffete. Kolejki do drive through bywały kilometrowe.
Codziennie wyraźniej widzieliśmy blaski i cienie życia na wyspie.
Przełom wyznaczył jednak incydent, kiedy naszą sąsiadkę, gdy opalała się przy basenie, napadł, okradł i pobił lokalny narkoman – wybił jej ząb, który natychmiast wrzuciłam do szklanki z mlekiem i dentystka zdołała wsadzić go do zębodołu – całe szczęście wrósł nowo. Po tym wydarzeniu przestaliśmy się czuć bezpiecznie w naszej ekspackiej enklawie, a na basen zaczęliśmy wychodzić tylko grupowo.
Tydzień później wybuchł wulkan na sąsiedniej wyspie, co uświadomiło nam stopień izolacji i jej mniej rajską stronę. Bo fajnie się chodzi po pustych plażach i kąpie nago w błękitnym bezkresie, ale gorzej jest, gdy niebo zachodzi czarna warstwa pyłu wulkanicznego, powietrze śmierdzi siarką, sklepy się zamykają, nie wolno wychodzić z domu pod groźbą zatrucia, a ruch lotniczy zostaje wstrzymany do odwołania i gdyby coś się stało, to nie ma ratunku i błękitny bezkres staje się nieprzekraczalną granicą. Ta sytuacja okazała się być krytyczną w kwestii podejmowania decyzji “co dalej”, bo część z nas zaczęła zastanawiać się, czy na wyspie nie zamieszkać na stałe. Po czasie jednak pył opadł, słońce i turkus wróciły, a człowiek trochę o wszystkim zapomniał i znów szukał domów na sprzedaż.
Codziennie ten sam widok z okna, lepszy nawet niż tapeta Windows 98. Nasuwa się pytanie, czy coś takiego może się w ogóle znudzić? – może – jak każda codzienność.
Świat zaczął się otwierać i powoli wszyscy wyjeżdżaliśmy, my jako jedni z ostatnich.
Opustoszałe Leithcourt uderzało odgłosem bolesnej ciszy. Okazało się, że bez tych ludzi to już nie to samo. I choć przecież fizycznie dalej tam byliśmy, to z raju zostało tylko wspomnienie. W końcu też wsiedliśmy w samolot i ruszyliśmy w swoją stronę. Odlatywałam ze łzami w oczach.
Po roku miotały mną myśli, czy dobrze zrobiliśmy, bo przecież mogliśmy kupić dom i urządzić się w małym raju. Człowiek szybko zapomina wulkany i narkomanów, pamięta turkus i słońce. Na szczęście Buana z mężem wrócili po roku na Barbados (mąż dostał dobrą ofertę pracy) i zawiadomili nas, rozganiając niepokoje, że jednak uciekają, bo po pandemii życie na wyspie to turystyczna dzicz, korki, jeszcze wyższe ceny. I brak magii – magii, którą to my sami stworzyliśmy w Leithcourt.
Dochodzimy do końca opowieści o śnie, który wyśniła dla mnie moja Mama – śnie, w który tak naprawdę zdołałam spokojnie zapaść niestety dopiero, kiedy umarła, i z którego wybudziłam się w idealnym momencie – zanim zdążył zmienić się w koszmar.
Spódnicę zgubiłam, ale mam zawsze przy sobie wspomnienie raju w jej kolorach; marzenia, które los i Mama skroili mi na miarę.
Klaudia Komorowski aka Wnuczka Siesickiej
Zajrzyj do mnie na Instagram i przeczytaj List z Rio