Siedzę i ryczę.
Właśnie skończyłam czytać „Zapałkę na zakręcie” mojej Babci – Krystyny Siesickiej – i pozbierać się nie mogę. Nie tylko dlatego, że to zwyczajnie jest nadzwyczajnie dobre, wybitne wręcz, ale też dlatego, że minęło dziewięć lat, odkąd odeszła i dopiero teraz zebrałam się na odwagę by… by usłyszeć Ją jeszcze raz.
Wstyd mi trochę, ale że jestem wyznawczynią absolutnej szczerości, przyznać się muszę, że jako nastolatka nie byłam fanką twórczości swojej Babci. Za mało było tam dla mnie “mięsa”, a za dużo surówki. Brakowało pazura; goblinów, elfów i orków; łuków, młotów i Mordoru – brakowało mi świata innego niż mój, do którego tak lubiłam wtedy uciekać.
Męczyłam książki Babci do połowy i nie tylko nie interesował mnie ciąg dalszy, ale nawet samo ich zakończenie. Babci o tym nie wspominałam, ale domyślam się, że doskonale o wszystkim wiedziała i chyba zupełnie Jej to nie przeszkadzało – sądzę, że domyślała się, że mój czas na nie jeszcze nadejdzie. Że do nich dojrzeję.
Chłonę zdanie po zdaniu i przestać nie mogę. Nie ma tu penisów, orgazmów, ba – pocałunków nawet nie ma. A jednak na twarzy mam wypieki i czuję jakbym to ja sama się zakochiwała… czytam wersy po pięć razy i zapisuję w notesie – tyle jest w nich mądrości, tyle drugiego dna. Nasiąkam. Czemu nagle tak bardzo mi to potrzebne? Czy w końcu dojrzałam?
Dojrzałam, ale do czego? Czy do książek Krystyny Siesickiej, czy do tego, żeby być… sobą? I tu znów się muszę do czegoś przyznać (jak na spowiedzi, niemalże): ja wcale nie byłam ze sobą w zgodzie. Nie podobały mi się zachodzące we mnie zmiany; nie podobał mi się kształt, w który formował się mój emocjonalny charakter i romantyczne tendencję – kłócił się z tym co miałam za wzór cnót najwyższych: walecznością, twardością, niezłomnością. Swój kształt kojarzyłam raczej z opakowaniem, w którym sprzedaje się tworzywo słabości. Nie rozumiałam wtedy, że człowiek może być zlepkiem paradoksalnych nawet cech i stanowić coś nie tylko wyjątkowego, ale i o kształcie całkiem pięknym w swej nieregularności. Nie rozumiałam, że obnażenie, które kiedyś okrzyknęłabym mianem miernoty, uznam za siłę… może nawet nadludzką?
Siedzę i ryczę.
Dźwięk słów mojej Babci – tak, słyszę je w głowie czytane Jej głosem. Są przeszłe, ale to nic nie szkodzi, ja lubię odtwarzać; często przecież się powtarzamy, i to wcale nie sprawia, że nasze słowa tracą na wartości, przeciwnie – one się bardziej zapisują w pamięci i ryją w sercu. Dokładnie jak “kocham Cię”.
Siedzę i ryczę.
Bo tęsknię za młodzieńczą wolnością i przyzwoleniem na “związaną z wiekiem” egzaltację; za miłością na zawsze, choć na chwilę. Za tym, na co dają dyspensę tylko w wieku szczenięcym, a z czego się przecież nigdy nie wyrasta… każą to tylko głęboko zakopać w sobie. Czy to zakopywanie to jest właśnie dorosłość?
Jestem nastolatką ubraną w wiek średni, w którym mi z resztą całkiem do twarzy. Nastolatką, która potrzebowała dwudziestu lat, żeby dojrzeć do książek dla niej pisanych i zaakceptować w sobie uczucia, które treści tych książek tak mocno dotykają. Siedzę i ryczę, ale uśmiecham się przez łzy, bo mam przeczucie, że kiedy moja Babcia tworzyła, była taką samą podstarzałą nastolatką, co teraz ja.
Fajnie usłyszeć Ją z “wtedy”. Fajnie przekonać się, że się zgadzamy.
“Jak dorośniesz, zobaczysz” – mawiały Babcia z Mamą.
Widzę. Ale dorastać…? Nie – tego w planach nie mam.
Siedzę i ryczę.
To wszystko wraca. Zapachy, emocje. Te wspólne herbaty, którymi popijałyśmy babeczki śmietankowe, siedząc z Mamą u Babci na Mostowej.
Nie ma już Babci, nie ma Mamy, i Mostowej też już nie ma. A ja tak wiele bym dała, żeby to wszystko wróciło. Bo trudno jest tak samemu zostać i patrzeć tylko bezradnie jak na gałęzi, z której się wyrosło, liście żółkną jeden, po drugim, i wciąż ich mniej. W końcu sam badyl zostanie.
I myślę sobie, że kiedyś zatęsknię i za tą chwilą, w której jestem teraz; będę marzyć by wycałować puchate poliki mojej dorosłej już wtedy Córeczki, przeżyć raz jeszcze szalone podróże i poczuć dotyk piasku kalifornijskiej plaży. Co mogę więc zrobić? – pytam w głowie, ale nie siebie wcale. I słyszę znajomy głos.
Mówi mi:
“Myślę, że czas jest wartością przemijającą. I jeżeli się go traci, to się traci na zawsze” (Krystyna Siesicka, Sabat Czarownic).
Ma rację, dlatego przytulam każdą sekundę, żeby dokładnie ją zapamiętać – jak te wspólne chwile na Mostowej przy herbacie.
Macham moim Dziewczynom na drogę – Ich już nic nie goni, spokojnie na mnie poczekają. A ja, zamiast siedzieć i ryczeć, lecę pędem. Mam przecież tyle czasu, który trzeba przekuć w piękne momenty.
Klaudia Komorowski aka wnuczka Siesickiej