Nie pamiętam, jak samolot lądował, ani jak wyszłam na lotnisko – może dlatego, że sama podróż była długa i niewygodna.

Pamiętam natomiast, całkiem wyraźnie, jak zaraz później wybraliśmy się na spacer deptakiem wzdłuż Copacabany, a kolorowe światła, muzyka i radość niosły się po wodzie. Miasto wrzało, a przecież karnawał się nawet jeszcze nie zaczął.

Byłam ledwo przytomna, a jednak magia Rio tchnęła we mnie życie. I już wcale nie chciałam ani iść do łóżka (no chyba, że w celach innych niż sen), ani się zatrzymywać. I sama nie wiem dlaczego, bo przysięgam, że tamtego dnia nie kupiłam kokainy, ani innych dragów od ulicznych dilerów. 

Szłam lekko w havaianasach (produkowane przez brazylijską firmę klapki – japonki), wdychając wilgotne powietrze i zawieszony w nim zapach morza, smażonego mięsa, zabawy i seksu.

A potem był poranek, który przywitał słońcem i czterdziestoma stopniami Celsjusza. Wyszłam z brzydkiego airbnb z widokiem na piękną plażę i poszłam do sklepu po owoce – owoce, których słonecznej słodyczy nie zapomnę nigdy. Potem zamówiłam kawę, też najlepszą jaką piłam w życiu. 

Karaluchy, większe nawet od tych nowojorskich, mijały mnie, biegając po mieście bez cienia strachu. A może to ja je mijałam?

Pojechaliśmy na plażę mniej znaną, gdzie powietrze i piach były gorące, ale tu – w przeciwieństwie do Copacabany –wystarczało ich dla wszystkich.

Caipirinha, caipivodka, feita na hora! (przygotowywane na zamówienie, brazylijskie koktajle robione na bazie cachaçy lub wódki, cukru i limonki) – Krzyczeli co i rusz młodzi mężczyżni w skąpych kąpielówkach, a ludzie posłusznie kupowali. Każdy trzymał w dłoniach spocone, plastikowe kubki, wypełnione po brzegi słodko – kwaśnym koktajlem, po którym szybko szumiało już nie tylko oceanem. 

Zanurzeni w gorącej wodzie, obserwowaliśmy surferów. Czkaliśmy, nigdzie się nie spiesząc, aż słońce spuści z tonu. 

Gdy przyszedł wieczór, zamówiliśmy moto taxi (taksówka – motocykl, będąca jedyną formą transportu w wąskich uliczkach brazylijskich faweli) i ruszyliśmy na kolację do faweli (dzielnice nędzy w Brazylii, tworzące się wokół centrów wielkich miast). Jedzenie na miejscu okazało się dość przeciętne, ale widok… widok to był ten z serii “jeden na milion”.

Wracając natknęliśmy się ogromną grupę miejscowych; grali i tańczyli na boso – lśniący od potu, czyści w swej dzikości. Emocja towarzysząca dźwiękowi wybijanemu przez bębny i uderzające w rytm samby stopy była prymitywna i tak piękna, że miałam ochotę dołączyć. Nie zrobiłam tego, i do dziś żałuję.

I znów, niezauważenie, noc zmieniła się w bezchmurny dzień. Pojechaliśmy na górę Carcovado odwiedzić Cristo (pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro) –  trzydziesto ośmiometrowego, wiekopomnego, roztaczającego swoją aurę nad miastem i jego mieszkańcami. Nad miastem świętym w swym grzechu, gdzie każdy Carioca (osoba pochodząca z Rio de Janeiro) na szyi nosi krzyż, a w kieszeni – nóż.

Stojąc pod betonowymi stopami gigantycznego mesjasza patrzyłam na to, czego chroni, i miałam na ciele dreszcze, choć z Bogiem nic mnie nigdy nie łączyło.

Miało się ku zachodowi, gdy dotarliśmy na Ipanemę. Był tłok. Tłok, który cieszył. Weszliśmy w szortach do wody, pijani cachaçą (mocny alkohol destylowany ze sfermentowanego soku z trzciny cukrowej) i powietrzem, podziwiając jak słońce rozpływa się w nieprzyzwoicie niebieskiej toni. A gdy ostatni jego skrawek schował się w końcu pod wodą, cała plaża i deptak rozbrzmiały gromkimi brawami, które zdawały się być jedyną granicą między dniem a nocą. 

Oklaski niosły się daleko – pewnie słyszał je sam Cristo, który z dołu wyglądał równie wiekopomnie. 

Pamiętam jak wsiadałam do samolotu powrotnego, a potem ze łzą w oku patrzyłam na zostawiany za sobą raj – gorące piaski, zielone dżungle i karnawał, który właśnie się zaczynał. 

Na szyi wciąż miałam złoty łańcuszek po Babci – nikt mi go z szyi nie zerwał; nikt mnie też nie zabił, pomimo, że wielu mnie przed tym ostrzegało. W piersi, w rytm samby, biło mi serce. Czułam się żywa, jak nigdy wcześniej.

Dziś, dziewięć lat później, zamykam oczy i wracam do Rio. Czuję zapach opalonej skóry, wiatru na niej i niesionego z nim ducha radości. Mam powieki zamknięte, a i tak razi mnie przez nie słońce.

Klaudia Komorowski aka Wnuczka Siesickiej

Udostępnij felieton na:

Related Posts

Miłość niebiańska

Nowy rok zaczął się oczekiwaniem narodzin naszej córeczki, której wcale się do przyjścia na świat nie spieszyło. Wiedziała, co robi,

Read More

No Bullshit Policy

Chciałbym zacząć od tego, że wszyscy mamy ograniczone zasoby. Głównie mam na myśli te energetyczne i czasowe. Codziennie ich ubywa

Read More

Join Our Newsletter

Scroll to Top