Patrzę w lustro i widzę, jak ostre światło żarówki odbija się srebrzyście od kolejnego siwego włosa, i pewnie nawet uznałabym, że jest ładny, ale przez tę całą alegorię starości mu nadaną, zwyczajnie nie umiem. No nie. 

Łapię więc za pęsetę i wyrwam nieproszonego gościa. Wiem jednak, że to rozwiązanie tymczasowe i niebawem znów się tu pojawi. A za kilka lat to w ogóle będzie już ich cała chmara, i pęseta przestanie wystarczać. 

Ale to za kilka lat. Po co więc o tym myślę?

Czuję spowolniony metabolizm, i widzę pierwsze zmarszczki. Skóra też już nie ta sama – jakaś taka zwiotczała się robi. Źle to znoszę. Zupełnie nie radzę sobie ze śladami, które czas bezlitośnie sobie na mnie odciska. I nie dlatego, że to tak po prostu jest brzydkie – choć a i owszem, trochę też – ale przede wszystkim przerażają mnie nieuchronność końca i nietrwałość same w sobie. Piętno czasu, który niezauważenie, z każdą sekundą powoli odlicza do momentu, w którym zabierze mi wszystko.

Przemijanie nie stanowiły dla mnie żadnego problemu, dopóki żyła moja Mama. Dopiero kiedy umarła, dotarła do mnie prawdziwość śmierci i zrozumiałam jej ogrom, a rewelacja ta uderzyła mnie z siłą na tyle porządną, że wciąż nie do końca się umiem z tego pozbierać.

Gdy ktoś bliski odchodzi, to trudno szukać w tym pozytywów. Można natomiast zdecydować, czy pogrążymy się w wiecznym smutku, czy wyciągniemy z tego jakąś lekcję, która, być może, pomoże nam samym przeżyć te kilka pozostałych tu chwil szczęśliwiej. Jak jest wybór, to warto z niego korzystać. Ja już swój podjęłam.

Nie umiałam wyłączyć żalu i bólu związanych z utratą najbliższej mi osoby, jednak po kilku latach gorzka żałoba zmieniła się w już lepiej kontrolowaną, głęboką tęsknotę. Mamę trzymam przy sobie, a jej życie analizuję i wyciągam z niego wnioski. Wciąż mnie inspiruje, między innymi do przeorganizowywania siebie samej i robienia lepszego pożytku z tego, co mi zostało. 

A ile nam zostało? 

Tego nigdy nie się nie dowiemy, i chyba najbardziej frustruje mnie ta niewiedza właśnie. Ludzie umierają przedwcześnie. Z planami, których nigdy nie udaje im się zrealizować. Boję się, że taki scenariusz może przytrafić się i mi. Że mogę umrzeć, zanim spełnię marzenia; boję się też prędkości z jaką czas mi spieprza, i motywowana tymi właśnie strachami, dokonałam kategorycznych roszad życiowych, które (póki co) zdają się skutecznie wydłużać czas.

Nie będę wredna, i się podzielę. No to jazda! 

Po pierwsze: nie biorę jeńców (i dosłownie, i w przenośni). Po swoje idę, jak… po swoje. Przestałam się wstydzić tego, czego chcę i konsekwentnie sobie to biorę – nie czekam, tylko egzekwuję. Pozwalam sobie na margines błędu, ale nie na margines czasu. Wolę zrobić nieidealnie, niż nie zrobić wcale.

Stosuję twardą egzekucję swoich pragnień, a te największe plasuję jako pierwsze w kolejce. Dużych podróży i wielkich marzeń nie odkładam na zaś, tylko realizuję najszybciej, jak mogę. Bywa, że mam obawy, czy aby na pewno przeżrę wszystko, co sobie naładowałam na talerz, ale póki co jeszcze mi się to nie przytrafiło.

Bez żalu żegnam się z ludźmi. Bo coraz mniej mam w życiu czasu i przestrzeni na relacje, które nie są stuprocentowym kliknięciem. Bliskich trzymam blisko, ale nie za wszelką cenę, a gdy oddalamy się od siebie, to już mnie to nie frustruje jak kiedyś. Dziś już wiem, że tak po prostu bywa, że czasem tworzy się dystans. I to zupełnie naturalne; potrzebowaliśmy siebie i na jakimś etapie podróży, przeszliśmy razem jej część, a potem drogi się rozeszły. Ale to wcale nie znaczy, że nie mamy siebie w sercach – przeciwnie; zawsze będziemy, bo stanowimy element wspólnej historii. I kto wie, może gdzieś się jeszcze przetniemy?

Wciąż łapie mnie związana z tym nostalgia, napływa znienacka, jak fala. Nie uciekam przed nią, ale pozwalam jej na mnie się rozbić. Tę technikę ludzkiego falochronu stosuję w kwestii wszystkich emocji; nauczyłam się, że lepiej przyjmować je dawkowane w małych dozach, niż pozwolić urosnąć do rozmiarów tsunami – bo wtedy, jak uderzą, to już z człowieka zostaje miazga.

Nie próbuję stawać się nikim innym i lubię siebie. Forsowanie tego, co z nami nieintegralne i przekuwanie siebie w kogoś kim nie jesteśmy jest stratą czasu i projektem skazanym na fiasko. W każdym z nas jest coś do przepracowania, ale też coś do lubienia – wystarczy to tylko znaleźć i pielęgnować. Umacnianie pozytywów i korygowanie słabości to przyjemne rzemiosło, którego rezultaty widać szybko. Zgoda ze sobą to największy prezent, jaki mogłam sobie dać. 

Wychodzę do świata i próbuję wszystkiego. Jest mnóstwo badań, które wskazują, że ekspozycja na nowe doświadczenia zmienia percepcję czasu i sprawia, że ów spowalnia – z własnego doświadczenia potwierdzam prawdziwość tej teorii. Codziennie jakiś życiowy debiut – nowy smak herbaty, inny kolor bluzki, droga do pracy, podróż w nieznane, czy nauka obcego języka. To taki sposób, żeby rodzić się codziennie trochę na nowo, doświadczając kolejnych warstw egzystencji i odkrywając w nich nieznanego nam siebie.

Zawsze mam miejsce dla siebie. Pomagam, ale nie praktykuję już robienia rzeczy dla innych swoim kosztem. Moja przestrzeń jest dla mnie świętością i bronię jej zajadle, jak lwica.

Podbijam świat. Odkrywanie nowych lądów i obcowanie z odmiennymi kulturowo ludźmi, otwiera we mnie nieznane dotąd obszary, sprawiając, że nie tylko czas mi spowalnia, ale i mnie samej jest w tej czasoprzestrzeni więcej. Bezlitośnie podróżuję. Ile, i kiedy tylko mogę.

Nie uznaję kompromisów – last, but not least. Naginanie się i wyginanie na czyjąś modłę grozi złamaniem karku. Wierzę głęboko, że w życiu trzeba robić to, co leży w naszym naturalnym zakresie, a jak się rozciągać, to z głową i tylko po to, żeby sięgać wyżej po swoje.

Czas nie zaczeka, i w tym obszarze (póki co) jesteśmy bezsilni. 

Nie zaczeka, ale przecież nikt nam nie broni dotrzymywać mu kroku, być na bieżąco. Zamiast odkładać na zaś, na abstrakcyjne i niegwarantowane “jutro”, możemy chwycić w garść tu i teraz, i wpakować w nie co nam się żywnie podoba. 

Możemy żyć chwilą i żyć w chwili.

I wtedy nawet piętno czasu, który niezauważenie, z każdą sekundą, powoli odlicza do momentu, w którym zabierze nam wszystko przestaje przerażać – bo nagle dostrzegamy, że ten sam czas daje nam o wiele więcej, niż zabiera.

Klaudia Komorowski aka wnuczka Siesickiej

Przeczytaj ulubiony felieton Czytelniczek i Czytekników

Podobał Ci się felieton? Puść go dalej!

Udostępnij felieton na:

Related Posts

Join Our Newsletter

Scroll to Top