Nowy rok zaczął się oczekiwaniem narodzin naszej córeczki, której wcale się do przyjścia na świat nie spieszyło. Wiedziała, co robi, bo za oknem świszczał lodowaty wiatr, niebo usłane było szaroburymi chmurami, a zewsząd nadlatywały stada wron, które tylko dopełniały ten ponury obraz.
Nie chciała, ale był już czas. Po dwóch indukcjach i godzinach zmagań, wykonałyśmy nasze pierwsze wspólne zadanie: łącząc wysiłki, zrobiłyśmy to – urodziła się.
Powitała cienkim płaczem, mieniąca się feeriami barw i rozjaśniająca największe nawet ciemności, niczym zorza polarna północne mroki – wyczekana Zoya Aurora. Spojrzałam na maleńką twarzyczkę i powiedziałam: „Dzień dobry, córeczko”.
Pobyt w szpitalu przeciągał się nam tak, że w pewnym momencie przestałam wierzyć, że kiedykolwiek z niego wyjdziemy. Na szczęście miałyśmy pokój z łazienką tylko dla siebie i codziennie nas rozpieszczano; rano mój mąż zjawiał się z dużą latte na mleku sojowym; po południu przyjeżdżali Rodzice z przygotowanym przez mamę jedzonkiem i ręcznie wyciśniętym przez nią sokiem marchwiowym. Nawet zlatujące się na drzewie za oknem wrony zdawały się nam życzyć dobrego początku tego nowego-nieznanego.
Obraz macierzyństwa serwowany w mediach społecznościowych i filmach zdecydowanie nie pokrywał się z doświadczaną przeze mnie rzeczywistością. Czy coś mi umknęło, a może jestem kompletnym antytalenciem rodzicielskim? – zastanawiałam się. Jakim cudem mój brzuch dalej wygląda, jakbym była w ciąży, skoro dziecko jest już po drugiej stronie macicy? Czy sutki innych karmiących mam też są bliskie odpadnięcia i bolą tak potwornie, że łzy ciekną mimowolnie, gdy tylko przystawiają dziecko do piersi? Czy ich twarze są tak samo blade i zapadnięte, a ciała zbolałe? I gdzie się podziały te uśmiechnięte bobasy z opakowań pampersów, bo moja córeczka wije się w kolkowych bólach i płacze w niebogłosy, a ja cierpię razem z nią, nie potrafiąc w żaden sposób jej pomóc. Czy inne mamy też oddałaby wszystko za jedną, przespaną noc?
Urocze dziecięce ubranka, pudrowe zapachy, zabawki i mebelki nabrały mnie skutecznie – uwierzyłam w tę wizję bajecznego macierzyństwa, które okazało się dość koszmarne. Brak snu, życie wywalone do góry nogami i bezradność – do tego sprowadziła się moja egzystencja. Równia pochyła i ruch jednostajnie przyspieszony ku depresji.
Kiedy nie radziłam sobie już zupełnie, wkroczyła Mama, która w sposób niezauważalny zaprowadziła nowy porządek. Każdego dnia maszerowałam z wózeczkiem do Rodziców, gdzie pomagali mi w tuleniu spragnionej czułości i ciepła istoty, a ja mogłam rozprostować plecy i wyjść sama do sklepu, nie bojąc się, że słodka bomba wybuchnie płaczem, gdy będę wybierać owoce. Mama gotowała mi ulubione potrawy, prasowała rzeczy, a w weekendy przygarniała nas do siebie i przejmowała nocną wartę nad maleństwem, żebyśmy w końcu mogli się wyspać. Uratowała mi życie, bo gdyby nie jej pomoc, prawdopodobnie padłabym z wycieńczenia, albo skoczyła z okna w akcie desperacji.
Któregoś dnia poszłyśmy na skwer Bohdana Wodiczko w Warszawie, który nazywałyśmy parkiem za szkołą muzyczną. Mama nie doszła do siebie jeszcze po chemioterapii, więc usiadłyśmy na pobliskiej ławce, żeby chwilę odsapnąć przy akompaniamencie kakofonii docierającej zza okien akademii.
– Co ja bym bez Ciebie zrobiła – westchnęłam, tuląc ją ostrożnie.
– A co ja zrobiłabym bez was – spojrzała ciepło na puchate poliki Zoi. – Pewnie wcale by mnie tu nie było! – odparła i przytuliła maleńką.
– Dziękuję za wszystko, co dla nas robisz. I wiem, ile cię to kosztuje wysiłku.
– Takie wysiłki to czysta radość. Marzyłam o tej chwili – pocałowała Zoyę w główkę. –Dziękuję, że urodziłaś tę cudowną istotę!
I ja dostałam, o czym marzyłam: widok Mamy pchającej moje dziecko w wózku warszawskimi ulicami – tymi samymi, po których spacerowała ze mną.
Dwa miesiące po narodzinach, świat ogarnęła pandemia COVID-19. Panika i chaos skutkowały restrykcjami i obostrzeniami. Świat zamarł, a ludzie hermetycznie zamknęli się w swoich czterech ścianach. Ja się wymykałam, ale miasto ściskało i dusiło – nawet Park Łazienkowski nie załatwiał sprawy. Oddychałam i spałam płytko, nie tylko dlatego, że w domu był niemowlak, ale przede wszystkim przez hałasy za oknem i miejskie powietrze, które albo stało się dla mnie za ciężkie, albo zawsze takim było, tylko o tym nie wiedziałam,
Moją Warszawę coraz mniej kochałam i zadawałam sobie tylko pytanie, które pozostawało bez odpowiedzi: czy to ja się zmieniłam, czy ona?
Chciałam być tam, gdzie rytm mojego serca nie jest zakłócony przez tramwaje, koparki, młoty pneumatyczne i klaksony.
Poszłam do Mamy, bo tylko w domu wszystko było jak, jak trzeba…
– Mamo, pojedźmy z Zoyą do Kuźnicy na babski wyjazd! Zadzwońmy do Cioci Danki i zapytajmy, czy nie ugościłaby nas w “małym domku”.
Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem.
– Dobrze, zadzwonię. – odpowiedziała tak szybko, jakby miała to już wcześniej przemyślane. – Kiedy chciałabyś jechać?
– Najlepiej jutro.
– Jutro nie damy rady, ale może w najbliższy weekend?
– Tak! Naprawdę, chciałabyś?! – pytałam niedowierzając.
– No oczywiście, że bym chciała!
W piątek popołudniem już siedziałyśmy w aucie, wiezione przez Tatę nad morze, popijając latte – ja z mlekiem sojowym, Oni – z normalnym. W oczy świeciło nam słońce, jechaliśmy tak dobrze nam znaną trasą, do ukochanego nam miejsca – ukochanego na zawsze. Wypatrując wieży kościoła za każdym zakrętem, w końcu ją ujrzeliśmy.
Jest! – krzyknęłam, gdy tylko objawiła się moim oczom, z tym samym entuzjazmem, jak wtedy, kiedy miałam kilka lat.
Zapach kuźnickiego wiatru i Zatoki Puckiej wdarły się w moje ciało z pierwszym wdechem po wyjściu z auta – pierwszym głębokim od bardzo długiego czasu. Chciało mi się płakać. Ciocia Danusia powitała nas przepysznym obiadem, po którym wybraliśmy się na plażę pokazać Zoi morze. Następnego ranka, przed wyjazdem taty do Warszawy, poszliśmy nad zatokę. Położyliśmy się na piasku i otworzyliśmy zimne piwo. Słońce grzało nasze ciała, a my przyjmowaliśmy jego ciepło z rozkoszą. Zapytałam Mamę:
– Byłam w tylu miejscach, ale żadnego nie polubiłam bardziej od Kuźnicy. Czy to przez wspomnienia, które tu mieszkają, czy coś innego? Dlaczego ze wszystkich miejsc na świecie, to właśnie ona jest tym, w którym chciałabym umrzeć?
– Nie wiem, ale też ją kocham. I bardzo się cieszę, że mogę tu teraz z Wami być. I żyć. – odpowiedziała.
Czas mijał nam za szybko, a im bliżej końca wyjazdu, tym mniej chciałyśmy wracać. Podjęłyśmy decyzję, że wrócimy tu za trzy tygodnie i spędzimy całe dwa miesiące wakacji. Znalezienie kwatery na tak długo, i to chwilę przed początkiem sezonu, graniczyło z cudem, ale dla mojej Mamy cuda to był chleb powszedni, więc wszystko załatwiła.
Szykowaliśmy się na przepiękne lato!
Po zakończeniu leczenia onkologicznego, pacjent stawia się na badania kontrolne: zwykle zaczyna się od wizyt co trzy miesiące, a później częstotliwość maleje. Kiedy moja mama skończyła chemioterapię, świat zdominował koronawirus, a wraz z nim – globalne szaleństwo, które dotknęło wszystkich sektorów życia, w tym opieki zdrowotnej. Przez wszechobecny bałagan i strach przed wirusem, ludzie leczący się na inne choroby, zostali odsunięci na drugi plan i pozostawieni sami sobie. Kiedy już trzeci raz odroczyli Mamie tomografię, zdecydowaliśmy się wykonać ją prywatnie. Na opis trzeba było czekać dwa tygodnie. Postanowiliśmy jechać nad morze niezależnie od wyników, bo nawet gdyby okazało się, że nowotwór wrócił, nie było mowy o wdrożeniu żadnego dodatkowego leczenia na tym etapie – upłynęło za mało czasu od poprzedniej terapii i organizm nie był gotowy na przyjęcie kolejnej dawki chemii, która zabija przecież nie tylko komórki nowotworowe, ale i cały układ odpornościowy.
Półwysep powitał pogodą tak piękną, jak w roku Olimpiady w Atlancie. Poza pogodą, wszystko stało się jednak inne; nie było beztroski i lekkości ducha, imprez do rana i festynów w porcie – starego portu już nawet nie było. Nieuchronna zmiana dotknęła nie tylko Kuźnicę, ale i nas; co pozostało niezmienne, to magiczne, ukryte w lesie miejsca, głazy falochronu, zapach prażonego słońcem piasku, odbicie spienionych fal w naszych oczach i ukryte za nimi, kochane wspomnienia. Czasem zdaje mi się, że źrenice są nośnikiem wszystkiego, co przeżyliśmy – materii naszego istnienia. I choć jedno spojrzenie nie opowie wszystkich historii, w jego blasku zawarte jest ich streszczenie.
Ten ogień całego życia wypełnionego miłością, spełnieniem i ogromem szczęścia płonął w mamy oczach, nie zdołały go zgasić nawet mimowolnie napływające łzy, gdy przekazywała mi informację, którą dostała od lekarza: rak wrócił.
Nowotwór – słowo, którego nikt nie chce usłyszeć w kontekście siebie i sobie drogich. Nie bez powodu, bo z chorym na raka cierpi nie tylko on sam, ale i jego najbliżsi, którzy, widząc, jak bardzo ważne jest wsparcie psychiczne, chowają się za maską wiecznie pozytywnego jasnowidza, by później po cichutku płakać w kącie, kiedy nikt nie patrzy. I ja to robiłam, najlepiej jak umiałam, ukrywając swoje strachy przed mamą. Tata był bardzo dzielny, bo wspierał nas wszystkich, propagując spokój i wiarę w opanowanie choroby. Pogodziliśmy się z wizją dożywotniej chemii paliatywnej i egzystencji z chorobą w tle.
Wakacje potraktowaliśmy jako czas na nabranie sił przed kolejną terapią, od której dzieliły tylko miesiące. Niełatwo było odnaleźć spokój i radość, mając wroga u bram, ale wszyscy robiliśmy, co w naszej mocy.
Mama zasygnalizowała, że potrzebuje spokoju podczas chemioterapii i nie chce widzieć nikogo, poza tatą. Wiedziała też, że ani Warszawa, ani zima nie są tym, za czym tęsknię. Któregoś dnia wynalazła informację o programie zorganizowanym przez rząd Barbadosu, adresowanym do obcokrajowców pracujących zdalnie, którzy, korzystając z niego, mogli przez rok mieszkać na wyspie, nie płacąc podatków. Zawołała mnie do siebie do pokoju i zaczęła:
– Znalazłam coś i pomyślałam o tobie – podała mi telefon z otwartym artykułem.
Przeczytałam.
– Brzmi ekstra! Pożyć rok na wyspie? – to przecież marzenie!
– Zdecydowanie twoje marzenie! – spojrzała na mnie z wyraźnym uśmiechem– To co, pojedziesz?
– Marzenie, marzeniem, ale mam ważniejsze sprawy – chcę być na miejscu podczas leczenia.
– Córeczko, ale zrozum, że w niczym mi nie pomożesz, będę się tylko denerwowała. Potrzebuję ciszy i spokoju, a im więcej ludzi, tym więcej stresu dla mnie. Z Tatą sami sobie najlepiej poradzimy. Będę szczęśliwa, wiedząc, że jesteście na rajskiej wyspie i Zoya biega po gorącym piasku, a nie gnieździ się w warszawskim mieszkaniu, uziemiona przez Covid.
– Ale ja chcę móc być blisko, w razie czego.
– Jeśli będziesz potrzebna, to Ci powiem i wrócisz. Możemy się tak umówić?
– Znam Cię i wiem, że byś mi nie powiedziała – odparłam.
– Obiecuję, że powiem. Naprawdę nie chcę być oglądana w takim stanie, szczególnie przez moją ukochaną Wnuczkę. Wydobrzeję i może w marcu z tatą was tam odwiedzimy!
– Tylko jeśli obiecasz…
– Obiecuję – odrzekła z powagą. – To co, pokażesz mojemu kochanemu zięciowi?
– Sama mu pokaż!
Zgromadziliśmy się wszyscy w maciupkim pokoiku – rodzice, mój mąż, córka, pies i ja. Czytaliśmy o wyspie, o programie, znaleźliśmy nawet mieszkania na wynajem. Podjęliśmy decyzję, że aplikujemy.
Nie czekaliśmy długo na odpowiedź z Barbadosu, zakwalifikowaliśmy się i wiza była nasza. Wynajęliśmy piękne mieszkanie wychodzące na plażę i kupiliśmy bilety. Czekał nas rok na Karaibach.
Zawsze wierzyłam, że życzenie pomyślane w momencie zdmuchiwania urodzinowych świeczek się spełnia, dlatego gdy przyszło mi kończyć trzydzieści dwa lata, chciałam tylko jednego: tortu ze świeczkami. I dostałam! Zrobiły mi go wspólnymi siłami mama z Ciocią Danką. Wetknęły świeczki i odpaliły, a ja ułożyłam w głowie życzenie – bardzo precyzyjnie, żeby nie zostało przez los zrozumiane na opak. Dmuchnęłam i poszło w eter. Zajadałam się słodyczą z najbliższymi mi ludźmi u boku, w ukochanym miejscu na świecie – to były idealne urodziny.
Dwa tygodnie później przyszedł czas, by wracać do Warszawy. Rodzice odjechali dzień wcześniej i choć już z końcem sierpnia było coraz mniej turystów na półwyspie, to naprawdę pusto i smutno zrobiło się dopiero, kiedy ich tam zabrakło. W powietrzu, poza dymem z wędzarni, unosiło się coś nostalgicznego, coś, od czego chciało się uciec. Załadowaliśmy stosy bambetli i chyba po raz pierwszy w życiu z radością ruszyliśmy do domu, po drodze kupując jagodzianki.
W Warszawie mieliśmy dziesięć dni, żeby załatwić wszystko przed wyjazdem na Barbados – za mało, żeby zrobić to ze spokojem, ale wystarczająco, żeby się udało w pośpiechu. I znów, nie wiedząc kiedy, jechaliśmy Żwirki i Wigury na lotnisko, mijając te same drzewa, szykujące się na zimę – tańczyły, mieniąc się kolorami na wietrze, machając nam na drogę do krainy wiecznego lata. Patrzyłam na ich schyłek, wiedząc, że zima każdego z nas prędzej czy później dopadnie i ciesząc się, że mam jeszcze czas.
Wylądowaliśmy na rajskiej wyspie, która wyglądała dokładnie jak z pocztówki. Żyjąc każdy dzień w słońcu, od świtu do zmierzchu, czekając na marzec, by móc to wszystko przeżyć z rodzicami.
Można próbować się wykorzenić i przesadzić, choćby na drugi koniec świata, ale gdy północne wiatry i mrozy bezlitośnie targają naszymi gałęziami w postaci najbliższych osób, to choćbyśmy byli na równiku – i nas dosięgną.
Mama cieszyła się, że udało się jej nas wysłać do karaibskiego królestwa, a ja starałam się ukrywać jak najlepiej to, że choć słońce paliło, to było mi cholernie zimno i najbardziej na świecie chciałam być przy niej – jedynym miejscu, gdzie było mi naprawdę ciepło.
Słońce zgasło i lód skuł mi świat pewnej grudniowej nocy, gdy powtarzając w kółko „Kocham Cię, Mamusiu”, pożegnałam się z Nią na zawsze. W skowycie rozrywanego serca patrzyłam, jak wszystko zaszło gęstą mgłą, niesioną przez wiatr na południe, w stronę słońca.
Wróciłam do Warszawy, by odprowadzić Mamę na Powązki. Osierocona, złamana, zrozpaczona. Jej śmierć wyłączyła światło i okazało się, że w tej ciemności nie umiem nic. Już nie byłam dzielna – już nie miałam dla kogo.
Rok, który zaczął się od wielkiej radości, a zakończył wielkim smutkiem, żegnałam w rodzinnym domu, w którym – choć wszystko stało na swoim miejscu – zrobiło się ohydnie pusto. Kończyłaby sześćdziesiąt siedem lat. Czy wiedziała, że urodzinowe życzenie wcale nie zawsze się spełnia?
Trudno jest przejść do porządku dziennego w obliczu śmierci ukochanej osoby, bo jak to ma być, ze ziemia dalej się kręci, słońce wchodzi i zachodzi, skoro świat się właśnie skończył? Co jednak nie znika, to wspólna historia – wszystko co sobie daliśmy w czasie, kiedy byliśmy razem – a to zostanie już z nami do końca. Kiedy bliscy nam ludzie zostają wspomnieniem, to wspomnienie staje się naszym największym skarbem. Warto tę pamięć pielęgnować, mimo łez, które niejednokrotnie tłoczy w oczy. Nie bójmy się wrażliwości – to siła, nie słabość.
Trzymałam Twoją rękę, pachniałaś mi Coco Channel Modemoiselle i prowadził mnie Twój głos. Nie ma Cię. Gdzie jesteś, gdy tak Cię potrzebuję?
Kiedy zamykam oczy nim zasnę i wołam Cię, to przychodzisz – dokładnie tak, jak robiłaś to całe życie. Sny to słodkie, nie gorsze od rzeczywistości. A gdy budzę się rano, pierwsza wita mnie tęsknota. Uczę się z nią żyć, bo wiem, że będzie mi towarzyszką już na zawsze.
Widzę i słyszę Cię w sobie, wypełniasz mi wewnętrzną przestrzeń i jesteś jej słońcem – to właśnie niebiańska miłość, która raz dana, zostaje na zawsze. Twój prezent dla mnie, na całe życie.
Mamo, trzydzieści dwa lata trwała nasza wspólna podróż i jestem wdzięczna za każdą jej sekundę. Dziękuję, że do ostatniej chwili chroniłaś od bólu, zimna i smutku.
Teraz muszę iść dalej, bez Ciebie, ale jednak niezmiennie z Tobą, bo wszystkiego, co umiem i czym jestem, nauczyłaś mnie Ty – i to wystarczy, żeby sobie dalej poradzić. Obiecuję.
A nim się obejrzę, zazłocą się liście i na moich gałęziach, nadejdzie jesień i moja historia chylić się będzie ku końcowi. Przyjdź wtedy po mnie, przytul wytęsknioną i weź za rękę – nigdy tam jeszcze nie byłam i mogę zabłądzić.
Mama zawsze mówiła, że muszę mieć ostatnie słowo, tym razem zostawię je dla niej, bo nic lepiej nie podsumuje tej opowieści, niż wiadomość, którą mi kiedyś wysłała:
Kochana Córeczko (…) Chcę tylko żebyś wiedziała, że (…) tęsknię za Tobą, za Twoim ciepełkiem, buziaczkiem, przytuleniem i dotykiem. Czasami jednak tak się układa, że trzeba radzić sobie z tęsknotami, nie można im się poddać, ale przezwyciężyć wszystko. Przecież nie zapomnimy o tym, że się kochamy i jesteśmy sobie takie bliskie, choć tak teraz od siebie daleko. Dziękuję Ci za wszystko, moja kochana Córeńko.