Balans – nie balans.
Długo myślałam, że balans to takie stanie w bezruchu; w odporności na bodźce i z miną kamienną. W stoickim wydaniu, bez nuty emocji. O balansie się zawsze dobrze mówiło, więc chciałam w nim być, ale z moim szarpiącym na strony charakterem – raczej średnio mi się to udawało. Wymarzony, niedościgniony stan, w którym najpewniej nigdy się nie znajdę. Stan zarezerwowany tylko dla nielicznych, co medytują i osiągnęli spokój ducha. Tych lepszych ode mnie.
I znów niebalans, znów przegrana.
A potem otworzyłam słownik języka polskiego, bo zaciekawiło mnie jak w nim o balansie się pisze. I dowiedziałam się. Balans – przechylanie się w różne strony w celu utrzymania równowagi.
– Równowaga? – spytałam sama siebie. – Chyba wiem co to, ale skoro już tu jestem… – i przekartkowałam słownik.
Równowaga to stan ciała, w którym działające na nie siły wzajemnie się znoszą, a więc nie powodują ruchu; naturalny stan żywego organizmu, jego właściwe położenie w przestrzeni.
Mój organizm, iscie żywy, swoje położenie w przestrzeni miewał często niezdefiniowane, a próby stałego go osadzenia kończyły się fiaskiem. Zdawało się też, że wzajemnie działające na niego siły się bardzo nie znosiły…
A potem przyszła trzydziestka i z nią pierwsze siwe włosy, ale nie tylko one – przyszła też jakaś taka zgoda na bycie po prostu sobą, i nawet sympatia do tej samej siebie, nie w balansie, a chaosie. Przyszło myślenie wykraczające trochę poza wcześniejsze ramy i przyjmujące, że czasem człowiek się myli, i że wszystko płynie – wszystko się zmienia. Z przyzwoleniem na odczuwanie emocji i zwolniona z kary za nie. Zresztą tłumione, zawsze gdzieś się odkładają… a po co komu taki nadbagaż?
I to właśnie odkąd pozwoliłam sobie na bycie po prostu sobą, bez oczekiwań i pretensji, że nie jestem jak inni, i przytuliłam mocno naturalny stan mojego, żywego organizmu, to balans sam przyszedł. Nie musiałam go wypracowywać latami, ani wymedytować w jaskini – musiałam zwyczajnie go zauważyć. Bo on tam zawsze był, ja po prostu myślałam, że inaczej wygląda balans.
Dla mnie to zwykłe zgranie ciężkich zrywów z tymi lekkimi, tak żeby nie tyle z zewnątrz wyglądały jak harmonijny taniec, ale żeby takim był w odczuciu dla bezpośrednio zaangażowanego.
Bo najlepszy tancerz to ten, który podczas tańca nie najlepiej wygląda, ale najlepiej się bawi – tak mówią.
Życie doświadcza nas różnie i choć najfajniej jest dryfować na spokojnych wodach, to prądy i sztormy są nieuchronne, i to tylko kwestia czasu, kiedy szalona, spieniona fala trzepnie nas w łeb.
I to wszystko – to jest właśnie balans. Balans – przechylanie się w różne strony w celu utrzymania równowagi; to nie lewo, ani prawo, i też nie środek – to ciągły ruch; większe i mniejsze napięcia, które zapobiec mają ekstremie.
Klaudia Komorowski aka wnuczka Siesickiej
Podobał Ci się tekst? – podaj go dalej 😉